Ponieważ strona ta jest poświęcona akitom postanowiłam,
że nie będę opisywała szczegółowo moich poprzednich piesków, gdyż musiałabym
stworzyć kilka dodatkowych stron. Napiszę o nich bardzo króciutko, choć zostały
tabuny zdjęć i smutek po ich odejściu. Każdy z nich zabrał ze sobą cząstkę mego
serca idąc za tęczowy most.
Psy miałam już od podstawówki, gdy tylko mama
stwierdziła, że jestem już na tyle odpowiedzialna, że mogę je mieć. Zastąpiły
wtedy chomiki, (które z kolei były kolejnym stadium po rybkach), bo jedynie na
takie czworonogi wymogłam wcześniej zgodę mamy. Codzienne spacerki... obowiązek
nie do zrzucenia na mamę. I nie było zmiłuj się. Deszcz nie deszcz, śnieg nie
śnieg, chce się rano dłużej pospać albo w niedzielę pobyczyć przed
telewizorem.... nic z tego.... piesek chce na dwór...
"- Chciałaś psa to z
nim idź!" Jednak nie zniechęciło mnie to, mimo, że jak każdy dzieciak nie
lubiłam obowiązków ;-)
Pies Argos miał być owczarkiem niemieckim. No i
pewnie by był... (choć bez rodowodu bo kupiony na przysłowiowym rynku zza
pazuchy pijaczka) i uszy mu już prawie stały, gdy nagle zachorował na koci
tyfus. Nocny wyjazd do weterynarza nic nie pomógł. Odszedł. Był z nami zaledwie
kilka miesięcy ale w pamięci pozostanie na zawsze radosna mordka z klapniętym
jednym uchem zaglądająca do kuchni zza rogu korytarza. I tylko po nim nie
zostało w domu żadne zdjęcie. Nie mieliśmy jeszcze aparatu :-(
Smutek i
pusty (mimo licznego rodzeństwa) dom przez okrągły rok. Później mała sunia z
uszami jak nietoperz znaleziona przeze mnie w windzie. Tak malutka, że nie mogła
zejść ze schodka. Najpierw myślałam, że to piesek ale sąsiadka uświadomiła mnie,
że właśnie przygarnęłam suczkę. Była śmiesznym czarno-białym psiakiem
przypominającym karelskiego psa na niedźwiedzie o łapach jamnika... Przekochana,
bardzo mądra i wierna psina z gracją baletnicy omijająca kałuże, by nie
zabrudzić białych skarpetek.
Ludzie doradzali, że jak sunia, to trzeba ją pokryć przynajmniej raz dla zdrowia. Bzdura. Jak dziś słyszę ten bezsensowny komentarz, ostrzegam ludzi, że to nie ma sensu, że albo kryć w miarę regularnie albo wcale. Wtedy niestety byłam na tyle niemądra, że usłuchałam, Tetka miała wtedy już skończone 5 lat - no ale skoro psiarze mówią, że trzeba... Urodziła 4 śliczne szczeniaczki... i już po ich odchowaniu (gdy odeszły do nowych domów) osłabiona porodem złapała nosówkę od psa sąsiadki. Weterynarz dziwił się, bo to podobno choroba szczeniaków. Zauważyłam niepokojąco suchy nos i bardzo wcześnie rozpoczęłyśmy leczenie. Dostawała bolesne zastrzyki, po których nosiłam ją do domu... nacierpiałyśmy się obie i w dodatku bez efektu. Niedługo wystąpiły symptomy zaatakowania mózgu i musiałam podjąć najsmutniejszą decyzję jaką może podjąć osoba mająca psa. Dziś żałuję tylko, że podjęłam ją tak późno... mogłam zaoszczędzić jej cierpień... ale chciałam spróbować wszystkiego, by ją uratować. Bo zawsze łudzimy się do ostatniej chwili, że uda nam się uratować ulubieńca. Powrót z lecznicy z pustą torbą w której wiozłam Tetkę i kolejny pusty rok. Łzy w oczach, gdy na ulicy widziałam choć trochę podobnego do niej pieska. Jakieś fatum tak tracić psy...
W pracy za niecały rok kierownik podarował mi
ostatnią z miotu puszystą czarną kulkę z białym krawatem.
Na zdjęciu przy komputerze wyglądała jak maskotka, a nie żywy
pies. Teba przez pierwszy miesiąc chodziła ze mną do pracy. Leżała w szafce
biurka i siusiała grzecznie na gazety, których tam nie brakowało... Była pięknym
długowłosym czarnym psiakiem o białym krawacie i końcówce ogonka, bardzo żywym i
o upartym charakterku. Niestety zabrałam ją ze sobą jadąc do Niemiec, gdy miała
dwa lata i już stamtąd nie wróciła. Wtedy stwierdziłam, że najwyraźniej nie
powinnam mieć psa, skoro każdy - mimo moich wysiłków - źle kończy.
Przez pół roku miałam w domu gawrona - Stasia. Był oswojony, bo wychowałam go od pisklęcia, karmiąc
maleńką łyżeczką rozdziawiony dziób. Gdy siedział u mnie na ręku, to trzymał się
tak delikatnie, żeby nie podrapać, i z gracją przechodził z ręki na rękę jak na
karuzeli. Ale gdy ktoś inny próbował wziąć go
na rękę to wbijał się szponami tak
mocno, że czasem aż do krwi i dziobał intruza. Mieszkał na moim balkonie i co
rano stukał w szybę budząc mnie i domagając się jedzenia. Dostawał przekąskę i
szłam robić mu jedzenie do kuchni. Czekał grzecznie, bo wiedział, że "papu"
zaraz będzie skoro już wstałam. Na wiosnę miałam go wypuścić, był już duży i
poradziłby sobie pewnie... Niestety wylądowałam w szpitalu, Stasiem zajęła się
więc moja mama. Dostawał jedzenie ściśle według instrukcji, ale marniał w
oczach. O tym, że odszedł powiedziała mi mama dopiero w drodze powrotnej do
domu. Wtedy stwierdziłam, że żadnych zwierząt więcej. Zostawiają po sobie
taką pustkę, gdy odchodzą...
Nadeszło kolejne lato. W Niemczech w parku
narodowym nad jeziorem spotkałam kobietę z wielkim białym psem. Był przecudny.
Właścicielkę prawie trzymałam za rękaw - aby nie odeszła zanim o wszystko nie
wypytam. Pies był japońskim akitą i chociaż nie był przeznaczony na wystawy kosztował przeszło dwa tysiące marek! Wtedy zrzedła mi mina i
stwierdziłam, że przecież nigdy nie będzie mnie stać na takiego psa. Ale mimo
nierealności tego marzenia wypytałam kobietę o wszystko na tyle dokładnie na ile
mi pozwalała moja znajomość niemieckiego. Pani była sympatyczna i chyba już
przyzwyczajona do tego, że ludzie podziwiają jej psa... A było co podziwiać.
:-))) Wtedy to zakochałam się w białych akitach od
pierwszego wejrzenia. U nas w Polsce nie było jeszcze wtedy tej
wspaniałej rasy.
Minęło kilka lat bez psa... Ale mimo mojej decyzji o tym, by
nie brać już do domu żadnego zwierzaka... gdzieś w podświadomości tłukło się
niespokojnie wspomnienie o białym misiu. Aż któregoś pięknego dnia przeczytałam
ogłoszenie w gazecie, że są na sprzedaż akity. Zadzwoniłam i dowiedziałam się,
że w dodatku mój ukochany kolor. Cena była jak na moje możliwości niebotyczna.
Ale zapożyczyłam się gdzie tylko mogłam, poprosiłam koleżankę by zawiozła mnie
tam swoim samochodem i pojechałyśmy.
Były dwa białe psy. Każdy z nich był
śliczny, ale ten mój był po prostu jak stworzony dla mnie... niewinna minka i
pyszczek misiaczka. Jednym słowem cudo. Do dziś pamiętam jednak przerażenie
mamy, gdy otworzyła drzwi.
"-I to ma być ten szczeniak po którego
pojechałaś?!" Hmm trzeba przyznać, że malutki to on nie był... ;-)... Cóż miał
już 7 miesięcy. Przywiozłam go do domu dokładnie 24.05.1997 roku robiąc sobie
ciut spóźniony prezent urodzinowy. Spóźniony ale jakże wspaniały :-))) Biały
akita zwany Lobem - lub po prostu Misiem - według rodowodu nazywał się BOSS Mon-Ost. Ale przecież nie mogłam do psa wołać "-Szefie"...
To zdjęcie
pochodzi z pierwszego roku życia Loba, dlatego ma tam taki szczeniakowaty wyraz
pyska... ale uśmiechnięty był zawsze...
Dziś wiem, że miałam wielkie
szczęście, że kupiłam tego właśnie psa. Mogłam trafić na agresywny egzemplarz z
innej hodowli. A psychikę dziedziczy się po rodzicach... Lobo miał wspaniałą
psychikę, z łatwością ukończył szkolenie, zakwalifikował się nawet do szkoleń na
psa ratownika... ale niestety brak czasu i samochodu nie pozwolił nam dalej iść
tym tropem. Ale i tak wszyscy go kochali... nawet starsze panie z sąsiedztwa,
które początkowo bały się go (bo taki duży i tak dziwnie patrzy - jak na
Japończyka przystało ma skośne oczka...) później podziwiały jaki to mądry i dobrze
ułożony pies. A znajome dzieciaki wyciągały ręce i wołały Lobo... nawet te które
dopiero od niedawna mówiły. Na wystawach był chyba jedynym męskim
przedstawicielem rasy, do którego bez obaw mogły się poprzytulać całkiem obce
maluchy... których rodzice robili im w tym czasie zdjęcia. ;-) Miś kochał dzieci
i tolerował psy które znał, a które nie próbowały toczyć z nim walk. Za to obce
bezpardonowo przeganiał ze swego terenu, dając im odczuć, że ta "psia łączka"
jest już zajęta. No ale jeśli to była suczka to nie było sprawy... dzielił się swoją
łączką :-) Co innego park, to teren neutralny i miś zachowywał się tam dużo
bardziej spokojnie. Wszystkie normalne psy były tolerowane, nawet jeśli były mu zupełnie
obce.
Bardzo późno zaczęłam go wystawiać
(bo najpierw musiałam skończyć policealną szkołę zaoczną), więc bardzo późno
skończył Championat Polski. Dostał jeszcze jedno CWC na zapas i nie jeździliśmy
już więcej na wystawy, których on zresztą i tak zbytnio nie lubił (zresztą właśnie zaczęłam studia zaoczne, bo przecież
trzeba się wciąż dokształcać...).
Za to, żeby nie było mu nudno gdy byłam
na
Uniwerku sprowadziłam mu do towarzystwa małą rudą Likę z hodowli w Czechach.
Mały
słodki szczeniak (przywieziony w koszu piknikowym), który już w drugim tygodniu pobytu u
mnie aportował i stawał obok dużego misia dzielnie obszczekując podejrzane szmery
pod drzwiami. Patrząc na nie po
prostu nie można się było smucić. Wyczyniały takie harce :-))) Dostojny Lobo ganiał
jak mały szczeniak z wywieszonym ozorem, albo udawał, że mała ruda (o połowę
przeszło lżejsza) lisiczka położyła go na łopatki. :-) Akity spełniły wszelkie moje oczekiwania. Mają świetne charaktery, są
bardzo zrównoważone,
super pilnują domu ale są przy tym nadzwyczaj ciche i nie drą się bez potrzeby.
Jeśli już szczekają to trzeba koniecznie sprawdzić co się dzieje... A mając je
przy sobie można bez strachu spacerować nawet w środku nocy :-) Lobo niestety
odszedł od nas bardzo wcześnie. Mimo, iż w moim domu pojawiły się kolejne cudne
i kochane akity to wiem, że takiego psa jak Lobo już nigdy nie będę miała. Po
prostu drugiego takiego nie ma, bo każdy akita jest wyjątkowy i niepowtarzalny.
01.03.2004r. urodził się
pierwszy miot w naszej hodowli, a zarazem pierwszy i jedyny w Polsce miot po importowanym
z Japonii przepięknym psie - Interchampionie, Championie Holandii,
Championie Polski DAICHI GO NIIGATA KURIYAMA (odszedł od nas w wieku prawie 15
lat) i importowanej z Czech suni HEVIA Czech Jakobin (HEVIA
zdobyła tytuł Championa Polski, odchowała pierwszy miot w naszej hodowli -
zasnęła w wieku prawie 13 lat).
Zarówno HEVIA jak i DAICHI sprowadzone zostały do kraju już jako dorosłe
psy. Do Polski przyjechała też młodziutka córeczka Daichiego -
NAKAYOSHI Czech Jakobin, która zdobyła później tytuł Młodzieżowej Championki
Polski i Championki Polski (Naki mieszka u mojej koleżanki Oli, gdzie jest
bardzo szczęśliwą domowniczką). Następnie importowałam z
Anglii 3-miesięczną błękitno-pręgowaną suczkę TYCON EMI-GO, która obecnie jest
już na zasłużonej emeryturze. Jako
ostatni w 2007 roku sprowadzony został z Hiszpanii Interchampion RYUU-GO SHUN'YOU KENSHA,
który ukończył u mnie Championat Polski i Championat Litwy a wcześniej posiadał
już Championat Hiszpanii i Championat Portugalii. Wszystkie moje akity
hodowlane zostały przebadane pod kątem dysplazji i chorób oczu i są od nich
wolne.
Odchowuję na ogół jeden miot w
ciągu roku, więc na szczeniaki z mojej hodowli zapisać się należy ze sporym wyprzedzeniem.
Wszystkie szczeniaczki z mojej hodowli zostały przyjęte jako członkowie rodziny przez cudownych ludzi, których niejedno dziecko mogłoby im pozazdrościć. Staram się utrzymywać stały kontakt z właścicielami moich wychowanków. Dążę do tego, aby wszystkie szczeniaczki z mojej hodowli trafiły do super ciepłych domów i aby ich właścicielami zostali wyjątkowi ludzie, którym nie będzie przeszkadzała długa (czasem przez całą Polskę a często nawet z innego kraju) podróż po nowego członka rodziny. Każda akita z mojej hodowli ma swoje miejsce nie tylko w moim sercu ale i na mojej stronie internetowej, gdzie możecie Państwo podziwiać jej rozwój od małego słodkiego szczeniaczka aż do dorosłego pięknego psa. Nasze maluchy oprócz najbardziej odległych zakątków Polski mieszkają też w Stanach Zjednoczonych, Portoryko, Wielkiej Brytanii, Danii, Belgii, Austrii, Szwajcarii, Niemczech, we Włoszech i na Łotwie. Ponieważ akita to właśnie wyjątkowy pies dla wyjątkowych ludzi... Nie jest to pies dla każdego. Ale ten kto raz pokochał tę wspaniałą rasę pozostanie jej wierny na zawsze. To proste: "Raz akita, zawsze akita". Ostrzegam jednak, iż akity są jak orzeszki... zaczyna się od jednej ;-)